sobota, 12 kwietnia 2014

VI NIEDZIELA WIELKIEGO POSTU - MT 21, 1-11

W Niedzielę Palmową moje niecierpliwe serce zawsze wybiega kilka dni do przodu. Prawdopodobnie dlatego, że obok historii chwalebnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy, Kościół zaczyna Wielki Tydzień rozważaniem Męki Pańskiej. A może dlatego, że jest we mnie coś z tego wiwatującego tłumu.
Ta sama zmienność.

Doskonale znamy te dwa fragmenty Ewangelii. Kontekst historyczny podpowiada nam, że naród Izraelski oczekiwał w tamtym czasie od ewentualnego Mesjasza, że ten stanie na czele zbrojnego powstania i wyzwoli ich spod okupacji Rzymu.
W Euforii zbliżającego się święta, widząc znaki, jakie czynił Jezus, Żydzi uwierzyli, że przybysz z Nazaretu jest tym, na którego czekają od tysiącleci. On sam nie palił się jednak do chwytania za miecz, a i wiwatujący tłum kilka dni później stał się oskarżycielem i doprowadził do Jego śmierci. 

Zadziwia mnie analogia tamtych wydarzeń, do mojego życia. Tam skala makro – społeczna, tu i teraz mikro - moje serce. Często mam tak, że w Euforii fajnej spowiedzi, udanych rekolekcji, drobnego, albo odrobinę większego cudu codzienności z determinacją wpuszczam Chrystusa do swojego serca. Deklaruję swoje bezgraniczne zaufanie, swoją gotowość, by pozwolić mu swobodnie działać, przemieniać moje życie i mnie samą. Po pewnym czasie dobre emocje (jak to zwykle z emocjami bywa) jednak opadają i pojawia się szarość o wiele bardziej dotkliwa, bo skontrastowana z moimi oczekiwaniami. Okazuje się, że Bóg ma inny plan niż zakładałam, że będzie miał i, że nie całkiem mi się Jego pomysły podobają. Na przykład zamiast odpoczynku w Jego ramionach mam tyle trosk, że „nie wiem, którędy na górę”, albo czasem zamiast wytęsknionych, ciepłych słów otuchy, rozbijam się o ścianę Jego milczenia… Już nie wspominając, że „Jego Wysokość” zdaje się nie dostrzegać moich marzeń i planów. Zapominając o dobrych postanowieniach tchórzę i po raz kolejny wycofuję się – nie pozwalam Stwórcy dokończyć dzieła destrukcji, nie mówiąc już nawet o tworzeniu czegoś nowego. 

Św. Teresa od Jezusa podpowiada mi, że „Bóg bardzo nie lubi, aby stawiano granice Jego dziełom”, więc w najlepszym wypadku dochodzę do wniosku, że wzajemne zaufanie nie jest czymś, co zdobywa się raz na zawsze, ale trzeba o nie nieustannie dbać. Częściej jednak razem z rozczarowaniem, które sama sobie funduję, do głosu dochodzą moje ludzkie słabości, moja niecierpliwość wobec Niego i siebie samej i krzyżuję Jezusa swoim grzechami. Wściekła zaniedbuję tę relację, która wydaje się, że zawiodła. Budzą się słowa pełne goryczy – „Bo nie tak to miało wyglądać, gdy pozwoliłam Ci działać Boże! Nie tak miało wyglądać moje życie! Czy na pewno nadal Ci na mnie zależy? Ty.. Złośliwy.. Ty!!” Zdarza się i tak, że bardziej nie przebieram w swoich słowach. 

Dopiero, gdy zanurzam się w takiej modlitwie, która nie jest już niekończącą się litanią wyrzutów i spokojniej opowiadam Bogu o swoim żalu, wszystko zaczyna się układać. To właśnie w czasie takiej modlitwy najczęściej przypominają mi się te wszystkie sytuacje, w których Boży plan, odmienny od mojego, okazał się idealny w założeniach i w tym, co działo się później. W cieniu Krzyża, cały mój lęk, rozgoryczenie i zmęczenie zamienia się we wdzięczność i bardziej dojrzałe zaufanie wynikające z prawdy, a nie z ulotnych emocji. Budzi się trwalsza pewność i jak echo wracają inne słowa „Nikt nie ma większej miłości od tego, który życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”.

Katarzyna - lat 24

1 komentarz:

  1. Paweł Porwit OCD14 kwietnia 2014 02:36

    Kasia, dzięki za komentarz.
    Myślę, że Bóg nas zbawia przez cierpliwość i to jest pierwszy owoc Jego działania w człowieku modlącym się. Miło, że się podzieliłaś.

    OdpowiedzUsuń